Doprawdy, bardzo ciężko napisać coś obiektywnego na temat koncertu artysty, którego się lubi. Jeszcze ciężej napisać coś na temat artysty, którego jest się fanem. Ale najtrudniej napisać coś o artyście, którego się kocha. Bo w tym wypadku, miłość powoduje, że choćby ów artysta jedynie pojawił się na scenie, wybełkotał kilka słów i zdjął spodnie to i tak wydaje się wtedy, że dostąpiliśmy ogromnego szczęścia i racjonalne argumenty nas nie przekonają. Na szczęście koncert Asafa nie był bełkotliwą wypowiedzią pijanego artysty, co więcej, był to naprawdę świetny wieczór i bardzo udany koncert. Ale ciągle mam kłopot z tym w jaki sposób go opisać, aby nie wyjść na zakochanego fana i spróbować to zrobić obiektywnie.
Asaf Avidan, Kraków, Klub Studio, 15.03.2015 r.
Gdy w zeszłym roku rozpoczynał się koncert Asafa Avidana w warszawskim parku Sowińskiego, (tak, wiem, wiszę Wam ciągle relację z tego koncertu) w tym samym momencie w Białymstoku rozpoczynał się Halfway Festival, impreza, którą mogę z czystym sumieniem polecić każdemu z Was w ciemno. Asaf wystąpił wtedy samodzielnie i brzmiał dokładnie tak jak płycie Avidan in the Box. Po koncercie, pomyślałem wtedy, że do pełni szczęścia zabrakło mi jedynie tego, aby Asaf wystąpił właśnie na Halfway Festivalu. To byłoby naprawdę genialne połączenie artysty i miejsca w którym odbywa się koncert. Minął rok, Asaf wydał płytę (wiem, wiszę Wam recenzję) i postanowił odwiedzić nasz kraj ponownie, tym razem na dwóch koncertach i tym razem z pełnym zespołem. Nie muszę Wam tłumaczyć, jak bardzo oczekiwałem na ten koncert. A że autostrada A4 prawie w całości gotowa, w 3 godziny z malutkim hakiem znalazłem się w Krakowie i z wypiekami na twarzy oczekiwałem rozpoczęcia.
Pomóż w promocji tego bloga. Aby czytać dalej kliknij na jeden z przycisków.
Czas przed daniem głównym umilała nam Izraelska artystka pseudonimem Flora. Choć z mojego punktu widzenia, umilała to trochę za mocne słowo. W dwóch zdaniach napisze o niej tylko tyle: bardzo słaba kopia naszej Julii Marcell. I choć rozumiem chęć promocji rodzimej artystki, proponuje na następne koncerty w naszym kraju (a jestem pewny, że następne koncerty to jedynie kwestia czasu) zaangażować właśnie Julie w roli supportu. Z pożytkiem dla wszystkich.
Bardzo byłem ciekaw zespołu z którym Asaf zawitał do naszego kraju i od razu na wejściu jak u Hitchcocka, bylo trzęsienie ziemi. Bo na scenę wkroczyły trzy powabne, skąpo ubrane dziewoje, z których jedna stanęła za instrumentami klawiszowymi, jedna stanęła do cymbałów (jakkolwiek to brzmi) a jedna, chwyciła w dłonie gitarę basową. Dopełnieniem było dwóch bardziej ubranych panów odpowiednio do perkusji i gitary solowej. No i Asaf. Nie zmienił się przez rok ani o włos i nadal wygląda jak ciacho (dla jasnosci, to opinia oczywiście przedstawicielek, płci pięknej) ze swoim magicznym głosem (choć on sam o swoim głosie powiedział zupełnie co innego w trakcie koncertu) i gitarą akustyczną. I na start oczywiście otwierający najnowszą płytę Over My Head. Większość koncertu wypełniły utwory z tej płyty, nie zabrakło Let’s Just Call It Fate, Ode to My Thalamus, czy brawurowo wykonanego pięknego Little Parcels Of An Endless Time. W między czasie, mieliśmy mały przerywnik, bo Asaf, dokładnie jak rok temu, ma fantastyczny kontakt z publicznością, z gracją rozpoczyna swoje gawędy wciągając w to wszystkich zgromadzonych w klubie. I w związku z tym mogliśmy pośmiać się z pewnej nastolatki, która z fantazją pojawiła się na scenie celem wykonania utworu Bang Bang. Szczegółów nie będę opowiadał, następnym razem się zmotywujecie i pojedziecie na koncert samodzielnie. Docelowo kawałek się pojawił odśpiewany specjalnie dla tej nastolatki a ona sama zniknęła odprowadzona przez panów z ochrony – gdzie, nie wnikam 🙂 Oczywiście Asaf nie byłby sobą gdyby w trakcie koncertu nie zaczął gawędzić, a to o prawdziwej miłości (definicja) a to o pierwszej zasadzie dynamiki Newtona (definicja) a to o drugiej zasadzie dynamiki (definicja) czy wreszcie o bólu rozłąki z ukochaną i powstawaniu jego piosenek (spowiedź artysty) – a wszystko to calkowicie nie wymuszone, płynące prosto z serca i fantastycznie wpływające na atmosferę koncertu. Bo opowieści Asafa można słuchać godzinami, tak jak jego piosenek. I tu po raz pierwszy dochodzę do momentu, w którym zaczyna mi się pojawiać trudność w obiektywnym opisania tego koncertu. Bo jako absolutny fan, podobało mi się wszystko (jak zresztą widać powyżej) – ale jako niezależny obserwator mam pewien problem, który zauważyłem już na ostatniej płycie, a który na koncercie był widoczny dużo mocniej. Otóż Asaf bardzo żongluje stylami muzycznymi i stylistyce jako takiej. Taka żonglerka, może być, choć nie musi, dla słuchacza czasem nie do zaakceptowania, bo zaczynamy spokojnie, lekko popowo, by następnie szybko przejść do balladowego indie, by już za momencik, pojawić się w piosence aktorskiej. I to nie koniec. Bo czy tylko ja się czuje w utworze My Tunnels Are Long…, że właśnie jestem na seansie najnowszego filmu z agentem jej królewskiej mości Jamesem Bondem? A na koniec mamy wariacje na temat gospel i czekamy tylko na Hallelujah i Amen, które zresztą następują :D. Dla fana to nie problem, ale dla osoby która od koncertu chciałaby zapoznać się z talentem Asafa, taka mieszanka to może być ciut za wiele. Ciągnie się też za Asafem jak cień i zapewne ciągnąć do końca świata i o jeden dzień dłużej jedna piosenka, dzieki której stał się bardziej rozpoznawalny (a w zasadzie jej mix, bo o Recogning Day tu mowa) i od której uwolnić się nie sposób i nie trzeba jednocześnie. Nie dziwi w tym kontekście to, że utwór ten pojawia się w bisach, które na tym koncercie zagrane były solo i accoustic. A samo wykonanie Recogning Day udziwnione i zaśpiewane tak, aby nikt w tym ani przez moment nie rozpoznał owego mixu, który przyniósł sławę i chwałę. W tym krótkim akustycznym bisie usłyszeliśmy jeszcze przepiękny starszy kawałek Maybe You Are, który w akustycznej wersji jeszcze bardziej zyskuje na piękności. I gdy wydawało sie, ze to juz koniec, cały zespół wyszedł na drugi bis i wykonali Love It Or Leave It oraz Hangwoman, które okazało się piękna długą improwizacja z przedstawieniem składu i kilkoma dodatkowymi gawędami Asafa.
I to juz, dwugodzinny magiczny wieczor, w którym czarował głosem, muzyką i opowieściami prawdziwy showman. Artysta, którego żywiołem są dwie rzeczy, muzyka i publiczność, który potrafi przepięknie zabrać nas wszystkich w rejony, których sami pewnie nigdy byśmy się nie pojawili. I jeśli nie przeszkadza Wam muzyczny misz – masz, jeśli posiadacie odrobinę tej wrażliwości, której wyraz w swoich utworach daje Asaf, jeśli tylko znajdziecie chwilę na oderwanie się od pędzącgo świata – to koncert tego artysty zostanie Wam na długo w pamięci i z prawdziwą przyjemnością wybierzecie się na kolejny koncert w naszym kraju tego barda z Izraela. Bo jestem pewien, że tak jak piszący te słowa kocha jego, tak on kocha polska publicznosc. I bedzie tu wracał jeszcze nie raz. A ja osobiście mimo wszystko wolę Asafa z parku Sowińskiego. Wolę Asafa, który przyjeżdża na Halfway Festival i daje piękny liryczny koncert śpiewając i opowiadając wszystko to, co mu w sercu gra. I tego sobie właśnie życzę.
/< ! ^' "|" @
PS
Tekst ten w całości powstał na tablecie. Korzystałem z dobrodziejstw automatycznej korekty i słownika, które z czasem stają się przekleństwem niestety. Nie dziwcie się więc literówkom, czy dziwolągom słownym. Przeczytam jutro wszystko na spokojnie i postaram się poprawić wszystkie błędy. A póki co przepraszam i proszę o wybaczenie.
Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.ZamknijDowiedz się więcej
Najnowsze komentarze